Chapter 34
„To ja go pani potrzymam”
„Strasznie za wami
tęsknię. Ze spotkania na spotkanie coraz bardziej. Kiedy się znów zobaczymy?”.
Przeczytałam tę wiadomość jeszcze raz i wysłałam. Kolejna nieprzespana noc
przede mną. Odłożyłam książki na ziemię i położyłam się na łóżku. Jutro mam
ważną klasówkę z matmy, a myślę o EMA. Jestem przeziębiona, mam katar i kaszel,
ale warto było. A jutro muszę iść do tej pieruńskiej szkoły, by napisać
sprawdzian z ciągów. Jakaś masakra. Zamknęłam oczy i ponownie je otworzyłam.
Jakoś dziwnie jasno w pokoju. Wzięłam do ręki blackberry i zobaczyłam, że jest
7 rano na zegarku. Cholera! Zaspałam! Szybko pobiegłam do łazienki i przebrałam
się w czyste rzeczy. Wzięłam wpakowałam do torby książki od matmy i języków, po
czym wybiegłam z domu, ledwo co pamiętając o jego zamknięciu. Czułam się
okropnie przez zatkany nos i ból głowy, który od dwóch dni był ze mną non stop.
Po 40 minutach byłam w szkole. Jeszcze tylko jeden schodek i jestem na piętrze,
gdzie miała być matematyka. Wpadłam do klasy, gdzie już od 2 minut trwała
lekcja.
-
Przepraszam
za spóźnienie.- powiedziałam przez nos i usiadłam w ostatniej wolnej ławce.
Chwilę później dostałam kartkę i zaczęłam się
nad nią głowić. Po 35 minutach oddałam ją nauczycielce. Rozwiązałam trzy z pięciu
zadań. Pewnie i tak będzie jedynka, więc nie wiem na co liczę. Cud, że te trzy
rozwiązałam z totalną pustką w głowie. Powlekłam się z resztą klasy na korytarz
na półpiętrze i tam stanęłam przy oknie. Ja chcę wrócić do Marsów, do tego
mojego drugiego życia...
-
Jejuś!
Widziałam cię na tej gali! Ale wyglądałaś zajebiście!- usłyszałam pisk
koleżanki, która mnie dopadła.- Nie wierzę, że ty naprawdę ich znasz! Ten
przytulaniec od Jareda był taki słodki!
Uśmiechnęłam się do niej błagając żeby dała mi
spokój, ale dopiero się rozkręcała. Byłam chora i nie miałam ochoty na
odzywanie się, gdyż każdy dźwięk strasznie ranił mi gardło. Ale musiałam jej
przynajmniej skrótowo opowiedzieć co i jak, bo męczyłaby mnie do końca życia.
Gdy w końcu dała mi spokój, postanowiłam odwiedzić toaletę, by sprawdzić jak
wyglądam. Po drodze zostałam zaczepiona przez kilka osób, które pytały się o
galę i też musiałam potwierdzić, że ja to ja. Ech... Daliby mi spokój. Gdy
wróciłam na angielski ledwo co trzymałam się na nogach. Super. Usiadłam w
swojej ławce i wyjęłam książki. Nauczycielka jak miała w zwyczaju wyszła po
dzienniki, więc położyłam się na swoich rzeczach i starałam się poprawić swoje
samopoczucie. Jednak nauczycielka wróciła zadziwiająco szybko, więc musiałam
się podnieść.
-
Od dziś
zacznę was pytać na ocenę. To taka niespodzianka, za to jak ostatnio się
zachowywaliście.
W klasie rozległy się jęki i pretensje, które
zostały zignorowane przez anglistkę. „Przynajmniej przez chwilę będę mieć
spokój”- pomyślałam.
-
Klaudia, ty
jako pierwsza pójdziesz do odpowiedzi.
-
Ale pani
profesor, nie było mnie tydzień w szkole i ledwo co patrzę na oczy przez tę
chorobę.- jęknęłam.
-
To co ty
robiłaś, że cię tyle nie było i jesteś chora?- zapytała oschle.
-
Była na gali
EMA!- powiedziała moja koleżanka z klasy.
-
No to
cudownie! Zamiast się uczyć, ty balujesz. Tym bardziej powinnam cię spytać.
Szybko tu chodź.
-
Błagam panią,
ledwo co mówię!
Chwile myślała nad tym, ale w końcu
wspaniałomyślnie pozwoliła mi nie odpowiadać. Gdy tylko usiadłam w ławce zabrzmiały
dźwięki „na na na”. To rozłościło nauczycielkę, która była kompletną
przeciwniczką telefonów komórkowych i skończyło się moimi dwoma jedynkami.
Jakiż to cudowny dzień, nie ma co. Gdy tylko lekcja się skończyła, podeszłam do
kobiety, by odebrać telefon.
-
Nie wiesz, że
wyłącza się telefony przed lekcją?- zapytała.
-
Tak, wiem.
Przepraszam...
-
Kim jest ten
Jared Lato*, który się do ciebie dobijał?- zapytała.- Masz mu powiedzieć, że na
randki umawia się po szkole!- warknęła i oddała mi moją świętość.
Szepnęłam coś pod nosem i zabrałam swój skarb.
Gdy tylko wyszłam z klasy, stwierdziłam, że jadę do domu, bo to jest bez sensu.
Jednak najpierw wybrałam numer Jareda i zadzwoniłam. Zajęte. Super. Dobija mi
się przez cały angielski, a potem jest niedostępny. Doszłam do pokoju
nauczycielskiego i poprosiłam wychowawczynię, by mnie zwolniła.
-
Przyjdzie
ktoś po ciebie?- zapytała zatroskana.
-
Nie, dam
sobie radę.
-
Może zadzwoń
do taty, to po ciebie przyjedzie?- zaproponowała.
Pokiwałam przecząco głową i w końcu dała mi to
zwolnienie, które musiałam zanieść do sekretariatu. Zbyt dużo formalności, jak
na chorą osobę. Pożegnałam się z ludźmi z klasy i wyszłam na deszcz. Jakby
dawno nie padało. Założyłam kaptur i zaczęłam iść w stronę przystanku.
Przydałoby się prawo jazdy. Tylko kiedy je zrobić? Ech... W drodze na
przystanek, która zajmowała mi około 10 minut, wyjęłam telefon i ponownie
wybrałam numer Jareda. Tym razem cisza. Co jest do jasnej cholery?! Wkurzona,
wklepałam numer Shannona i na szczęście odebrał.
-
Hej!-
przywitał się.- Co się stało?
-
Czemu twój
brat nie odbiera telefonu? Jest gdzieś obok?
-
Właśnie szuka
w śmieciach ładowarki od telefonu. Wyładował mu się.
-
W śmieciach?-
zapytałam nie wiedząc czy dobrze zrozumiałam.
-
A no... W
chwili złości wyrzucił ją do kubła na śmieci i teraz ma. Dać ci go?
-
Jakbyś mógł.-
poprosiłam.
Nie czekałam długo, chwilę później usłyszałam
jego głos, który był już o wiele lepszy niż ostatnio. Przynajmniej mu się
polepsza z głosem, nie to co mi.
-
Cześć,
dzwoniłeś.- powiedziałam.
-
A no tak.
Chciałem zapytać co u ciebie, jak się czujesz? Chora jesteś, że mówisz przez
nos?- zaczął zadawać pytania.
-
Okej, powoli.
Jestem chora. Właśnie wracam ze szkoły i mam chyba gorączkę.
-
To lepiej się
wykuruj.
-
Odezwał się.-
mruknęłam.
-
A jak w
szkole?- spytał.
-
A no dobrze.
Dostałam dwie jedynki dzięki tobie.
-
Jak to?!
-
Normalnie.
Nie dzwoń do mnie jak mam lekcje...
-
Z czego?
Matmy?
-
Z
angielskiego.
-
Jak to?-
zapytał zdziwiony.- Przecież dobrze znasz ten język.
-
Jedną
dostałam za włączony telefon, a druga za to, że nie byłam w stanie odpowiedzieć
z idiomów i phrasal verbs, bo mam totalną pustkę w głowie.
-
Nie martw
się, ja wiem, że to umiesz.- zaczął mnie pocieszać zmartwiony.
-
Wiesz...
jakoś to nie ty jesteś nauczycielem, więc mnie nie ratuje, ze ty wiesz. Dobra,
ale nie ważne. O co naprawdę chodzi, bo nie uwierzę że sam z siebie dzwoniłeś.-
powiedziałam przechodząc przez pasy.
-
A już wiem!
Załatwiłem ci kilka koncertów w zimę. Pojedziesz?
Na tę wiadomość od razu się ożywiłam. Nawet
przez chwilę przestałam odczuwać chorobę i dolegliwości z nią związane. Znów
trasa koncertowa? Z jednej strony było to niesamowicie męczące, te wszystkie
podróże, zmiana czasu co 2 dni i bycie w ciągłym ruchu, ale z drugiej strony...
Ciągłe koncerty, muzyka którą kocham, sami Marsi. No i może z kimś bym się
spotkała! Ale pozostaje jeszcze szkoła... nie powinnam wyjeżdżać w ciągu roku
szkolnego, tym bardziej teraz, na zakończenie pierwszego semestru. Cholera...
-
Halo! Jesteś
jeszcze?
-
Tak...
-
Co się
stało?- zapytał słysząc mój zmartwiony głos.
-
Chyba nie mogę
jechać. Mam szkołę, zaliczenia i... chyba się zobaczymy dopiero na koncercie w
Warszawie.
Cisza. Co prawda słyszę, że Jay z kimś tam
dyskutuje na temat tego co powiedziałam, ale robił to tak, że nie sposób było
usłyszeć ani jednego słowa. Tym bardziej, gdy mówił szybko i po angielsku. Po
chwili jednak znów usłyszałam jego głos w słuchawce.
-
Zróbmy tak.
Pojedziesz w trasę koncertową po Anglii i zaliczysz przy okazji Słowację i
Czechy. Ok.? To będą tylko dwa tygodnie.
-
Jared... to
wcale nie będą dwa tygodnie. W Anglii macie 13 koncertów. Plus jeszcze 2 w
innych krajach, więc to wychodzi jakieś 3, a nawet więcej tygodni. Nie mogę.
-
Cholera!-
mruknął i znów zaczął z kimś rozmawiać.
Gdy on o czymś
dyskutował, ja zdążyłam wsiąść do autobusu, który o tej godzinie był dosyć
pusty i zaczęłam się zastanawiać, jak tu jednak zrobić by pojechać przynajmniej
na trochę. No i w końcu wykombinowałam.
-
Jared! Hej!
Jared!- zaczęłam go nawoływać, lecz ten nadal z kimś rozmawiał i chyba nawet
nie zauważył, że jego telefon odzywa się.- Fuck...- i jak się można domyśleć,
na „fuck” zareagował.
-
Mam pomysł!
-
Ja też mam.
Słuchaj. Przyjadę na koncert w Londynie, ten na O2 Arena. Potem będę jeszcze w
Birmingham, Aberdeen i Manchesterze. No i wtedy też zaliczę te dwa koncerty na
Słowacji i w Czechach. To będzie jakieś 1,5 tygodnia, więc może dostanę
zwolnienie lekarskie, to się nie będą czepiać w szkole.
-
Super! To
załatwione. Poczekaj od kiedy do kiedy, chcesz?
-
Londyn 30
listopada do tego koncertu w Czechach.- powtórzyłam ciesząc się już jak głupia.
Jay powtórzył to komuś i po chwili znów się
odezwał pytając czy dam radę przyjechać, jak z samolotami i takimi sprawami. W
momencie, gdy stanęłam przed drzwiami mieszkania, rozłączyłam się z nim. No to
znów czeka mnie trasa koncertowa z tymi świrami. To jest chyba niezbyt
normalne, że tak się cieszę na te wiadomości. Otworzyłam drzwi i rzuciłam torbę
w przedpokoju, razem z butami i kurtką. Byłam zziębnięta, więc stwierdziłam, że
gorąca kąpiel to jest to, czego mi właśnie teraz potrzeba. Leżąc w wannie
wzięłam blackberry do ręki, uważając, żeby nie wpadła mi do wody i wybrałam
numer Ciacho. A co tam, może trasę po UK spędzę właśnie z nią.
-
Tak,
słucham?- rozległ się w słuchawce jej głos mówiący po angielsku.
-
Cześć mamo,
tu córcia.- przywitałam się.
-
Cześć! Coś
się stało?
-
A no...
Jedziesz w zimę, na batony?- zapytałam szczerząc się jak głupia do telefonu.
-
Nie wiem
jeszcze. Samej mi się nie chce. W ogóle zgłupiałaś?! Wiesz ile zapłacisz za tę
rozmowę telefoniczną?!
-
Spoko, na
pewno mniej niż za rozmowę ze Stanami, a poza tym Leto płaci. Chodź, pojedź ze
mną w trasę po UK, plisss!
-
Hymm...
Chwilę czekałam na jej bardziej elokwentną
wypowiedź i jak zawsze, doczekałam się jej.
-
Jeśli dostanę
urlop to pojadę.
-
Będzie
Szyneczka! Jeśli chcesz to załatwię ci miejsce pod perkusją.- zaśmiałam się.
-
Pod? W
sensie... tak pod pod?
-
Jasne. No
pojedź ze mną, proszę...
-
Chcę ci
przypomnieć, że jadę z Tobą już do Warszawy.- powiedziała jeszcze nie do końca
przekonana.
-
Ciastko!!! To
tylko tydzień! Londyn, Birmingham, Aberdeen i
Manchester. No proszę cię!- jęknęłam
błagalnie.
-
Dobra,
przestań już mi jojczyć. Zastanowię się, ale raczej pojadę.
-
Taaaaaak!-
wydarłam się na całą łazienkę.- To ty tam myśl, co i jak, a ja kończę kąpiel.
-
Czy ja ci już
mówiłam, że masz nieźle pod sufitem?
-
Tak! Ty też
mamuś! Papa! Kocham cię.!
-
Ja ciebie
też. Ech... co ja z tobą mam.- dodała ciszej i się rozłączyłyśmy.
Przebrałam się w piżamę i poszłam do łóżka, by
przemyśleć co i jak w związku z wyjazdem. Jeszcze jutro zostanę w domu i ogarnę
wszystkie dojazdy, ale potem muszę już się zbierać do szkoły. W końcu potem
będę mieć 1,5 tygodnia „wolnego”. Obym nie padła z wycieńczenia przez ten czas.
I tak jak powiedziałam, tak zrobiłam. Ciastko
zgodziła się jechać już na 100%, szef dał jej urlop. Co prawda narzekała i
próbowała mi wmówić, że jesteśmy chore psychicznie, ale cóż. Ja o tym
wiedziałam już od dawna. Dni mijały, a ja męczyłam się w szkole z chorobą i
wrednymi nauczycielami. Ale na szczęście był to tylko niecały miesiąc. 30
listopada nadszedł w miarę szybko, a wraz z nim zima.
‘Spakowana?’- zapytałam
sama siebie, po czym zamknęłam wieko walizki. Sprawdziłam jeszcze raz czy w
torbie mam bilety samolotowe, blackberry i ipoda, po czym wzięłam wpakowałam do
niej jeszcze Szefa. Chyba jeszcze nie zdążyłam powiedzieć kim jest Szef. To
pluszowy osiołek, jak dla mnie. Niektórzy mówią, że koń, inni lama. Wyszedł
nawet lamosioł. Jeszcze była opcja, że pies, ale pies z kopytami? No mniejsza.
Czemu Szef? Hym... jakoś tak kojarzył mi się z Jay’em. Pewnie przez tego
irokeza, którego miał jako grzywę. Zapięłam torbę i wszystko przytachałam do
przedpokoju. Wyjęłam z garderoby mój zimowy płaszcz i włożyłam go na siebie.
Gdy tylko zapięłam go dokładnie, na głowę włożyłam wielką czapkę i mogłam
ruszać w drogę. Wpisałam alarm i zamknęłam mieszkanie. Zeszłam po schodach
ciągnąc za sobą ciężką walizkę i wyszłam na zewnątrz. Ledwo co otworzyłam drzwi
z powodu niesamowitej ilości śniegu. Był już ponad metr tego szarego puchu, no
dobra, wierzchnia część była biała. Ta co dopiero napadała. Próbowałam podnieść
walizkę, ale niesienie jej i próba przedarcia się przez te śnieżne okopy, to
rzecz prawie niemożliwa do zrobienia. Na szczęście z pomocą przyszedł mi
taksówkarz, który pomimo okropnych warunków, zgodził się mi pomóc. Wziął ode
mnie walizkę i jakoś razem dotarliśmy do środka jego samochodu.
-
Okropna
pogoda.- powiedział otrzepując buty ze śniegu.
-
Ja tam kocham
zimę i śnieg.- stwierdziłam siadając obok niego.
-
Nie przeczę,
że zima jest fajna, ale to, to mała przesada. Pada od wczorajszego ranka i
przestać nie chce. Gdzie mam panią zawieźć?
-
Na lotnisko
Chopina. Na stary terminal, proszę.- powiedziałam i ruszyliśmy.
-
Wie pani, że
praktycznie wszystkie loty są odwołane?- zapytał włączając się do dużego, jak
na tę porę dnia, ruchu.
W końcu o 4 rano, za dużo osób nie powinno
jeździć, tym bardziej w taką pogodę. Co chwila mijały nas pługi, które
próbowały zebrać śnieg z drogi, ale to było jak walka z wiatrakami. Chwilę
później kolejna warstwa padała, albo została nawiewana. Jechało się maksymalnie
30 km/h. Zresztą nie możliwe było jechać szybciej. Mimo, że mieszkałam nie tak
daleko od lotniska i normalnie droga zajmowała mi jakieś 15 minut, tym razem
jechaliśmy prawie trzy razy tyle. Bałam się, że odwołają mi lot, że nie dolecę
na czas do Londynu, a przecież czekał mnie koncert, ale najważniejsze...
spotkanie z Ciacho. Od pewnego czasu naprawdę zaczęłam ją traktować jak swoją
matkę. No dobra... raczej matko-przyjaciółkę. Ona zresztą też traktowała mnie
podobnie. Podziękowałam kierowcy i zapłaciłam mu należną sumę z napiwkiem.
Zawsze w mojej rodzinie dawaliśmy napiwki. No chyba, że ktoś nie zasłużył.
Wchodząc do środka budynku, zauważyłam niesamowicie dużo osób, o wiele więcej
niż przeciętnie, które były dosłownie wszędzie. Niektórzy siedzieli na
walizkach, inni nerwowo chodzili w kółko, a jeszcze inni kłócili się z obsługą
lotniska. Popatrzyłam na tablice odlotów i 90% z nich miało albo napis
„odwołany”, albo „opóźniony”. Przy moim na szczęście jeszcze nic nie było
napisane. Jeszcze. Ustawiłam się w dość krótkiej kolejce i zdałam bagaż. Po tym
przeszłam kontrolę paszportową i stanęłam przed kolejną tablicą z odlotami.
Została mi godzina i 15 minut. Jednak, gdy odszukałam swój lot do Luton,
spostrzegłam, że widnieje przy nim migający napis „opóźniony”. Około 5:50
podeszłam do miejsca z którego odbywało się wpuszczanie na teren samolotu.
Wielu ludzi, siedziało na fotelach, inni stali przy bramkach, a jeszcze inni
siedzieli na podłodze. Akurat, gdy sama też usadowiłam się na ziemi
usłyszeliśmy komunikat.
-
Lot 37548
zostaje opóźniony o kolejne 15 minut.
Kolejne? Czy ja coś przegapiłam? Zdziwiona
odwróciłam się do kobiety siedzącej na ziemi, która trzymała na kolanach mała
dziewczynkę.
-
Przepraszam,
ile mamy razem opóźnienia?
-
Godzinę i 15
minut. Mam nadzieję, że uda nam się dziś odlecieć, bo mój mąż czeka na nas, a
ma dziś urodziny...
-
Też mam taką
nadzieję.- westchnęłam, ale gdy popatrzyłam przez okno zaczęłam tracić
nadzieję.
Śnieżyca, która przedzierałam się przez
Warszawę nie miała końca. Wiał tak silny wiatr, że żaden samolot nawet nie
myślał o tym by wzbić się w tumany śniegu. Zresztą nie tylko coś takiego działo
się w Warszawie. Podobno w całej Europie szalała okropna zamieć śnieżna.
Popatrzyłam na wyświetlacz telefonu i zobaczyłam, że nie mam zasięgu. Ech...
Zresztą po co on mi jak i tak nie ma się kto o mnie martwić? Gdy minęła 8:30
przestałam wierzyć, że w ogóle wylecę stąd i dojadę na koncert. Jednak właśnie
wtedy ogłosili, że rozpoczynają wpuszczać do samolotu. Odruchowo spojrzałam w
okno i zobaczyłam, że pada trochę mniejszy śnieg. W końcu usiadłam w fotelu na
samym końcu samolotu przy korytarzu. Taka pogoda, że i tak nic nie będzie
widać, jak będziemy startować i lecieć. Jeszcze zanim wzbiliśmy się w
powietrze, już spałam. Niecałe 2 godziny później rozległ się komunikat, że
wylądowaliśmy na lotnisku w Luton. Przetarłam na wpół zaspane oczy nie mogąc
uwierzyć, że przegapiłam moje dwa ulubione momenty lotu samolotem. Wyjęłam ze
schowka gruby zimowy płaszcz i założyłam go na siebie. Torbę przerzuciłam przez
ramię i szybko udałam się do wyjścia w ogonie, gdzie zostałam pożegnana przez
załogę samolotu. Gdy tylko znalazłam się na schodach ze zdziwieniem
stwierdziłam, że świeci słońce i nic nie pada. Tak zupełnie inna pogoda, niż ta
z której wyleciałam. Cóż, a mówili że tutaj lotniska są sparaliżowane. A na
ziemi była najwyżej 3 cm warstwa śniegu. Szybko przeszłam po płycie lotniska do
budynku, gdzie czekała mnie kontrola paszportowa. Gdy tylko przez nią
przeszłam, zjawiłam się przy taśmie z bagażami i czekałam na swoją czarno-
czerwoną walizkę. Po 10 minutach w końcu ją zobaczyłam i zdjęłam z taśmociągu.
Oczywiście „bardzo delikatnie” się z nią obchodzili, bo zerwali mi część
jednego z glifów, których nie dało się zerwać od 2 lat. Chamy. Cóż... Gdy tylko
przekroczyłam ostatnie bramki, udałam się do punktu z autokarami jadącymi do
Londynu. Jak to dobrze, że nie rezerwowałam żadnego wcześniej, bo bym musiała i
tak kupić nowy bilet i część kasy by przepadła. Załadowałam się, więc do dużego
zielonego autokaru i włączyłam telefon. Jak to dobrze, że w takich pojazdach
jest wifi. Weszłam na twittera i sprawdziłam wiadomości. Nic ciekawego.
Napisałam sms’a do Ciacho, że już jestem i w Londynie będę coś około 12-13
godziny. podróż autokarem też praktycznie przespałam, gdyż pobudka o 3 rano i
potem to czekanie na lotnisku strasznie mnie zmęczyło. Gdy stanęłam na dworcu
autobusowym wybrałam numer komórki Jareda, lecz oczywiście była zajęta.
Zadzwoniłam, więc do jego brata, lecz tym razem odpowiedziała mi cisza. Super.
Do Emmy nawet nie próbowałam się dodzwonić, bo jeśli Leto mieli zajęte to ona
też. Nawet Milicevic nie odpowiadał z Kelleherem. Ja zupełnie nie rozumiem co
to za ludzie. Kupiłam bilet na metro i w momencie przekraczania barierek
dostałam wiadomość. Myśląc, że to któryś z Marsów, otworzyłam ją. Jednak była
to moja marsowa mama. „Będę na dworcu kolejowym o 17. czekaj tam na mnie.”.
odpowiedziałam, jej że w porządku i weszłam do metra. Nie zastanawiając się
długo pojechałam na daną stację i tam rozpoczęłam koczowanie. Przez bite 2
godziny żaden z Marsów nie odebrał telefonu, więc ja, już naprawdę wkurzona,
stwierdziłam, że mam ich głęboko w... gdzieś. W Starbucks’ie wypiłam dwie kawy,
a potem przeniosłam się do Costy, gdyż było mi głupio siedzieć tam tyle czasu.
Tym razem zamówiłam mrożoną herbatę i tak czekałam do 17 na przyjaciółkę. Nie
ma co, wszystko idzie nie po mojej myśli. Znów zaczęłam przysypiać, tym razem z
nudów, ale usłyszałam dobrze mi znane dźwięki „Infry Red” Placebo, więc szybko
odebrałam telefon.
-
Gdzie
jesteś?- usłyszałam głos Ciacho.
-
Hym... zaraz
będę przy tablicach z odjazdami.- powiedziałam i rozłączyłam się nie czekając
na odpowiedź.
Wstałam z miejsca, które już tak długo
zajmowałam i pociągnęłam walizkę w stronę miejsca, w którym się umówiłam. Gdy
tylko zobaczyłam blondwłosą kobietę, opatuloną w czarno-białą arafatkę od razu
uśmiechnęłam się i zaczęłam do niej biec, żeby uniknąć spotkania z dużą grupą
jakichś turystów, która próbowała przeciąć mi drogę do niej. Nie wiem czy to
przez moje zaspanie, czy przez co, ale potknęłam się i prawie zaliczyłam glebę.
Prawie, bo Ciasto mnie złapała.
-
Cześć! Jakie
wejście!- zaśmiała się stawiając mnie do pionu.
-
Hej.-
odpowiedziałam próbując zrozumieć jak to zrobiłam, że się potknęłam.- Mam
dość... To najgorszy i najnudniejszy dzień mojego życia.
-
Czemu?-
zapytała.
-
Żaden z tych
idiotów z Marsa nie odbiera telefonu, a ja tu siedzę od 13 i umieram z nudów.
-
No to
naprawdę nieciekawie.- stwierdziła patrząc na mnie.
-
Nie wiem co
zrobić z walizką...
-
Może daj do
skrytek, bo chyba nie zamierzasz jechać z nią tak na koncert.- zaśmiała się.
-
No nie...-
stwierdziłam.- Pokazuj, gdzie one są.
I tak oto zostawiłam walizkę na dworcu, a my
wybrałyśmy się na miejsce koncertu.
-
Mam nadzieję,
że wiesz jak dojechać.
-
Tak, nie ma
problemu.- odpowiedziała mi i wsiadłyśmy do metra.
Droga była dość długa, ale w dobrym
towarzystwie, to nie problem. Do naszego wagonu to wsiadali to wysiadali
marsowi fani, ale nikt z nich nie wiedział, że my też jedziemy na koncert.
Zresztą naprawdę trudno się byłoby domyślić. Obydwie ubrane zdecydowanie nie
marsowo, żadnych znaków, że ich słuchamy. W moim przypadku coś nowego, ale u
Ciacho to norma. Obydwie wiedziałyśmy, że w obecnym czasie słuchanie tego bandu
to raczej wstyd niż duma. W końcu wysiadłyśmy na dobrej stacji i zaczęłyśmy iść
w stronę wielkiego kompleksu. Co prawda nazywał się Wembley Arena, ale...
Ciacho mówiła, że to jest to samo co O2 Arena. Jednak w połowie drogi zaczęłam
się poważnie zastanawiać, czy jesteśmy w dobrym miejscu. Zero fanów, w ogóle
ludzi. Pustki na drogach, nie ma hałasu. Niby było już po godzinie wpuszczania
na teren hali, ale... jakoś tak dziwnie tam było.
-
Jesteś pewna,
że to tutaj?
-
Hym... może
od innej strony jest wejście.- zasugerowała przyjaciółka.
Wzruszyłam ramionami i dalej szłyśmy. Było
zimno, cienka warstwa śniegu pokrywała ulicę, a latarnie dawały słabe
pomarańczowo-czerwone światło. Niby fajnie, ale cos było nie tak. W końcu
zobaczyłyśmy jakąś grupę ludzi, więc Ciacho podeszła i zapytała się, czy dobrze
trafiłyśmy. Ja zostałam, czekając na nią. Wróciła po chwili z nieciekawym
wyrazem twarzy.
-
No i co?-
zapytałam.
-
No jesteśmy w
złym miejscu. To Wembley Arena, a nie O2 Arena. Ona jest z drugiej strony
miasta.
-
Co?!-
pisnęłam patrząc na nią jakby z kosmosu spadła.
-
Musimy się
pośpieszyć. Ale wiem już, jak tam dojechać.
Zawróciłyśmy do metra i tam jeszcze
przyjaciółka upewniła się w informacji, czy na pewno dojedziemy na miejsce
wsiadając w dane linie metra. Co prawda musiałyśmy się raz przesiadać, ale to i
tak nic. Droga na właściwe miejsce zajęła nam ponad godzinę. Ale było dość...
śmiesznie.
-
A no wiesz...
Dave kupił mi bilet na ich koncert, który był dwa dni temu no i oczywiście jak
myślisz, gdzie wylądował na The Kill?
-
Nie mów, że
znów na tobie.- jęknęłam patrząc na jej zdegustowaną twarz.
-
No jasne. I
tym razem zrobił to będąc bez koszulki. No to ja zaczęłam się zniżać, żeby
tylko mnie nie dotknął, a jakiś facet za mną pytanie „czy pani mdleje”.
Odpowiedziałam mu, że nigdy w życiu i że ja się po prostu go brzydzę.
Ja już umierałam ze śmiechu słuchając jej
historii, ale najlepsze było jeszcze przede mną.
-
To on
stwierdził wyciągnął ręce przede mnie i trzymał go tak nade mną mówiąc „to ja
go pani potrzymam”. Pewnie wyszłam na jego fangirlsa lub coś, bo zrobiłam mu
trochę zdjęć dla ciebie, córcia.- powiedziała uśmiechając się do mnie i
wyjmując aparat by pokazać mi je.
Ale ja nie byłam w stanie
na nie patrzeć, bo zwijałam się ze śmiechu na fotelu. „to ja go pani potrzymam”
o boże. Umrę! Potem zdążyła mi jeszcze pokazać zdjęcia „oh ah Shanimala” i przy
okazji wylizać bądź wycałować cały swój wyświetlacz. Ja nie żartuję, haha. W
końcu dojechałyśmy pod ogromną halę i na szczęście zobaczyłyśmy tłumy ludzi w
marsowych koszulkach lub z innymi gadżetami tego zespołu. Teraz tylko znaleźć
tych idiotów, którzy nie wiedzą do czego służą telefony i czas się zabawić.
___________________________________
*Lato – nie jest to literówka.
Na początku może, czemu taka długa przerwa. No cóż… są wakacje, a ja ciągle gdzieś wyjeżdżałam i nie miałam jak się zabrać do napisania rozdziału. Ale już coś daję. Akurat przed wyjazdem na Batony. 3 koncerty… rozpusta ;) Co do rozdziału… część, głównie ta z UK jest prawdziwa i zdażyła się naprawdę. Oczywiście trochę zmieniona, ale mniej więcej tak było ;) Szczególnie akcja „ja go pani potrzymam”. Co do „Kay’a” to nie jest to literówka. Wzięte to z jakiegoś wywiadu, gdy Shann opowiada jak przez przypadek nazwał go „Kay” i Jareda strasznie to irytowało. Stąd się wzięło „Kay” u mnie ;) Co do choroby Jareda… będzie o tym dużo i to bardzo w przyszłości ;) Ciacho co do córki CK… nie mam pojęcia co ona może czuć kochając się z takim facetem xD hahahah xD
Tym razem rozdział dedykuję Ciacho :D i poległam czytając jej komentarz, ktrego frg Wam zacytuję.
„Cos Ty zrobila Szczurowi? Czy on umrze? Jak umrze to wiem co zrobic, zeby wstal z grobu.
Puscisc mu jakies jego wlasne nagranie koncertowe. Zywi przy tym gluchna a nieboszczycy wstaja i uciekaja. ”
JEST ROZDZIAŁ! Wczoraj już czytałam, ale na telefonie i nie skomentowałam… Masakra z tym lotniskiem ;>
OdpowiedzUsuńJa osobiście czekam aż pojawią się Batony, bo tak tylko przez telefon to dla mnie za mało xD
-adka
Wczoraj czytałam, dziś komentuje. Ogólnie to daje tylko znać, że czytałam, bo głowę mam jeszcze na wczorajszym Kołku. Tak więc przepraszam, że nic mądrego nie napiszę.(tak, wiem. tak jakby moje komentarze kiedy kolwiek były inteligentne :P)
OdpowiedzUsuń-onisia
Zachowanie Twoje i Ciacha z rozmowy z Jaredem po koncercie, którym tak chwaliłyście się obie na twitterze jest poniżej krytyki. Dziewczyny ogarnijcie się i pomyślcie trochę, zanim coś zrobicie, napiszecie czy powiecie. Myślenie nie boli, naprawdę.
OdpowiedzUsuń-dziewczyna z okładki
Dziękuję za wyjaśnienie tego z Kayem bo mnie to strasznie intrygowało. Szkoda, że nie widziałam jak Szefuncio się wkurza na braciszka :D Ale teraz przechodzę do treści. Ja jej teraz współczuję tego rachunku za telefon skoro tyle czasu z nim gadała na swój koszt :D Tak, tak, teraz czytam dalej i faktycznie, przecież to wszystko idzie na Letosia. Man, to gadać ile wlezie! Początek troszkę przy nudnawy, bo wiadomo szkoła i te sprawy, ale dalej naprawdę ciekawie. Czytało się bardzo szybko, ja miałam wrażenie, że to bardziej część jakiegoś sprawozdania, niż opowiadania, ale widzę pod spodem, że to sytuacja realna, więc nic dziwnego. Niecierpliwie czekam na opis koncertu ;)
OdpowiedzUsuń-marion
Przestań pisać, dziecko drogie, bo ci to nie wychodzi. Zero wyobraźni, a ten styl.. Już więcej tutaj nie zajrzę, serio, szkoda przestrzeni internetowej.
OdpowiedzUsuń-this is fuckin war
Super blog *.*
OdpowiedzUsuńNastępny rozdział w Niedzielę a kolejny w Poniedziałek x-D
-klaudiush
To opowiadanie przypomina mi o nastoletnich czasach, kiedy dopiero poznawało się zespoły, z którymi przeżywało się następne lata. Czytając czasami zbiera mnie na płacz, ale to absolutnie nic złego! Po prostu nostalgiczne ze mnie stworzenie ;)
OdpowiedzUsuń