18 sierpnia 2011

Chapter 34 „To ja go pani potrzymam”

Chapter 34 
„To ja go pani potrzymam” 

„Strasznie za wami tęsknię. Ze spotkania na spotkanie coraz bardziej. Kiedy się znów zobaczymy?”. Przeczytałam tę wiadomość jeszcze raz i wysłałam. Kolejna nieprzespana noc przede mną. Odłożyłam książki na ziemię i położyłam się na łóżku. Jutro mam ważną klasówkę z matmy, a myślę o EMA. Jestem przeziębiona, mam katar i kaszel, ale warto było. A jutro muszę iść do tej pieruńskiej szkoły, by napisać sprawdzian z ciągów. Jakaś masakra. Zamknęłam oczy i ponownie je otworzyłam. Jakoś dziwnie jasno w pokoju. Wzięłam do ręki blackberry i zobaczyłam, że jest 7 rano na zegarku. Cholera! Zaspałam! Szybko pobiegłam do łazienki i przebrałam się w czyste rzeczy. Wzięłam wpakowałam do torby książki od matmy i języków, po czym wybiegłam z domu, ledwo co pamiętając o jego zamknięciu. Czułam się okropnie przez zatkany nos i ból głowy, który od dwóch dni był ze mną non stop. Po 40 minutach byłam w szkole. Jeszcze tylko jeden schodek i jestem na piętrze, gdzie miała być matematyka. Wpadłam do klasy, gdzie już od 2 minut trwała lekcja.
-          Przepraszam za spóźnienie.- powiedziałam przez nos i usiadłam w ostatniej wolnej ławce.
 Chwilę później dostałam kartkę i zaczęłam się nad nią głowić. Po 35 minutach oddałam ją nauczycielce. Rozwiązałam trzy z pięciu zadań. Pewnie i tak będzie jedynka, więc nie wiem na co liczę. Cud, że te trzy rozwiązałam z totalną pustką w głowie. Powlekłam się z resztą klasy na korytarz na półpiętrze i tam stanęłam przy oknie. Ja chcę wrócić do Marsów, do tego mojego drugiego życia...
-          Jejuś! Widziałam cię na tej gali! Ale wyglądałaś zajebiście!- usłyszałam pisk koleżanki, która mnie dopadła.- Nie wierzę, że ty naprawdę ich znasz! Ten przytulaniec od Jareda był taki słodki!
 Uśmiechnęłam się do niej błagając żeby dała mi spokój, ale dopiero się rozkręcała. Byłam chora i nie miałam ochoty na odzywanie się, gdyż każdy dźwięk strasznie ranił mi gardło. Ale musiałam jej przynajmniej skrótowo opowiedzieć co i jak, bo męczyłaby mnie do końca życia. Gdy w końcu dała mi spokój, postanowiłam odwiedzić toaletę, by sprawdzić jak wyglądam. Po drodze zostałam zaczepiona przez kilka osób, które pytały się o galę i też musiałam potwierdzić, że ja to ja. Ech... Daliby mi spokój. Gdy wróciłam na angielski ledwo co trzymałam się na nogach. Super. Usiadłam w swojej ławce i wyjęłam książki. Nauczycielka jak miała w zwyczaju wyszła po dzienniki, więc położyłam się na swoich rzeczach i starałam się poprawić swoje samopoczucie. Jednak nauczycielka wróciła zadziwiająco szybko, więc musiałam się podnieść.
-          Od dziś zacznę was pytać na ocenę. To taka niespodzianka, za to jak ostatnio się zachowywaliście.
 W klasie rozległy się jęki i pretensje, które zostały zignorowane przez anglistkę. „Przynajmniej przez chwilę będę mieć spokój”- pomyślałam.
-          Klaudia, ty jako pierwsza pójdziesz do odpowiedzi.
-          Ale pani profesor, nie było mnie tydzień w szkole i ledwo co patrzę na oczy przez tę chorobę.- jęknęłam.
-          To co ty robiłaś, że cię tyle nie było i jesteś chora?- zapytała oschle.
-          Była na gali EMA!- powiedziała moja koleżanka z klasy.
-          No to cudownie! Zamiast się uczyć, ty balujesz. Tym bardziej powinnam cię spytać. Szybko tu chodź.
-          Błagam panią, ledwo co mówię!
 Chwile myślała nad tym, ale w końcu wspaniałomyślnie pozwoliła mi nie odpowiadać. Gdy tylko usiadłam w ławce zabrzmiały dźwięki „na na na”. To rozłościło nauczycielkę, która była kompletną przeciwniczką telefonów komórkowych i skończyło się moimi dwoma jedynkami. Jakiż to cudowny dzień, nie ma co. Gdy tylko lekcja się skończyła, podeszłam do kobiety, by odebrać telefon.
-          Nie wiesz, że wyłącza się telefony przed lekcją?- zapytała.
-          Tak, wiem. Przepraszam...
-          Kim jest ten Jared Lato*, który się do ciebie dobijał?- zapytała.- Masz mu powiedzieć, że na randki umawia się po szkole!- warknęła i oddała mi moją świętość.
 Szepnęłam coś pod nosem i zabrałam swój skarb. Gdy tylko wyszłam z klasy, stwierdziłam, że jadę do domu, bo to jest bez sensu. Jednak najpierw wybrałam numer Jareda i zadzwoniłam. Zajęte. Super. Dobija mi się przez cały angielski, a potem jest niedostępny. Doszłam do pokoju nauczycielskiego i poprosiłam wychowawczynię, by mnie zwolniła.
-          Przyjdzie ktoś po ciebie?- zapytała zatroskana.
-          Nie, dam sobie radę.
-          Może zadzwoń do taty, to po ciebie przyjedzie?- zaproponowała.
 Pokiwałam przecząco głową i w końcu dała mi to zwolnienie, które musiałam zanieść do sekretariatu. Zbyt dużo formalności, jak na chorą osobę. Pożegnałam się z ludźmi z klasy i wyszłam na deszcz. Jakby dawno nie padało. Założyłam kaptur i zaczęłam iść w stronę przystanku. Przydałoby się prawo jazdy. Tylko kiedy je zrobić? Ech... W drodze na przystanek, która zajmowała mi około 10 minut, wyjęłam telefon i ponownie wybrałam numer Jareda. Tym razem cisza. Co jest do jasnej cholery?! Wkurzona, wklepałam numer Shannona i na szczęście odebrał.
-          Hej!- przywitał się.- Co się stało?
-          Czemu twój brat nie odbiera telefonu? Jest gdzieś obok?
-          Właśnie szuka w śmieciach ładowarki od telefonu. Wyładował mu się.
-          W śmieciach?- zapytałam nie wiedząc czy dobrze zrozumiałam.
-          A no... W chwili złości wyrzucił ją do kubła na śmieci i teraz ma. Dać ci go?
-          Jakbyś mógł.- poprosiłam.
 Nie czekałam długo, chwilę później usłyszałam jego głos, który był już o wiele lepszy niż ostatnio. Przynajmniej mu się polepsza z głosem, nie to co mi.
-          Cześć, dzwoniłeś.- powiedziałam.
-          A no tak. Chciałem zapytać co u ciebie, jak się czujesz? Chora jesteś, że mówisz przez nos?- zaczął zadawać pytania.
-          Okej, powoli. Jestem chora. Właśnie wracam ze szkoły i mam chyba gorączkę.
-          To lepiej się wykuruj.
-          Odezwał się.- mruknęłam.
-          A jak w szkole?- spytał.
-          A no dobrze. Dostałam dwie jedynki dzięki tobie.
-          Jak to?!
-          Normalnie. Nie dzwoń do mnie jak mam lekcje...
-          Z czego? Matmy?
-          Z angielskiego.
-          Jak to?- zapytał zdziwiony.- Przecież dobrze znasz ten język.
-          Jedną dostałam za włączony telefon, a druga za to, że nie byłam w stanie odpowiedzieć z idiomów i phrasal verbs, bo mam totalną pustkę w głowie.
-          Nie martw się, ja wiem, że to umiesz.- zaczął mnie pocieszać zmartwiony.
-          Wiesz... jakoś to nie ty jesteś nauczycielem, więc mnie nie ratuje, ze ty wiesz. Dobra, ale nie ważne. O co naprawdę chodzi, bo nie uwierzę że sam z siebie dzwoniłeś.- powiedziałam przechodząc przez pasy.
-          A już wiem! Załatwiłem ci kilka koncertów w zimę. Pojedziesz?
 Na tę wiadomość od razu się ożywiłam. Nawet przez chwilę przestałam odczuwać chorobę i dolegliwości z nią związane. Znów trasa koncertowa? Z jednej strony było to niesamowicie męczące, te wszystkie podróże, zmiana czasu co 2 dni i bycie w ciągłym ruchu, ale z drugiej strony... Ciągłe koncerty, muzyka którą kocham, sami Marsi. No i może z kimś bym się spotkała! Ale pozostaje jeszcze szkoła... nie powinnam wyjeżdżać w ciągu roku szkolnego, tym bardziej teraz, na zakończenie pierwszego semestru. Cholera...
-          Halo! Jesteś jeszcze?
-          Tak...
-          Co się stało?- zapytał słysząc mój zmartwiony głos.
-          Chyba nie mogę jechać. Mam szkołę, zaliczenia i... chyba się zobaczymy dopiero na koncercie w Warszawie.
 Cisza. Co prawda słyszę, że Jay z kimś tam dyskutuje na temat tego co powiedziałam, ale robił to tak, że nie sposób było usłyszeć ani jednego słowa. Tym bardziej, gdy mówił szybko i po angielsku. Po chwili jednak znów usłyszałam jego głos w słuchawce.
-          Zróbmy tak. Pojedziesz w trasę koncertową po Anglii i zaliczysz przy okazji Słowację i Czechy. Ok.? To będą tylko dwa tygodnie.
-          Jared... to wcale nie będą dwa tygodnie. W Anglii macie 13 koncertów. Plus jeszcze 2 w innych krajach, więc to wychodzi jakieś 3, a nawet więcej tygodni. Nie mogę.
-          Cholera!- mruknął i znów zaczął z kimś rozmawiać.
Gdy on o czymś dyskutował, ja zdążyłam wsiąść do autobusu, który o tej godzinie był dosyć pusty i zaczęłam się zastanawiać, jak tu jednak zrobić by pojechać przynajmniej na trochę. No i w końcu wykombinowałam.
-          Jared! Hej! Jared!- zaczęłam go nawoływać, lecz ten nadal z kimś rozmawiał i chyba nawet nie zauważył, że jego telefon odzywa się.- Fuck...- i jak się można domyśleć, na „fuck” zareagował.
-          Mam pomysł!
-          Ja też mam. Słuchaj. Przyjadę na koncert w Londynie, ten na O2 Arena. Potem będę jeszcze w Birmingham, Aberdeen i Manchesterze. No i wtedy też zaliczę te dwa koncerty na Słowacji i w Czechach. To będzie jakieś 1,5 tygodnia, więc może dostanę zwolnienie lekarskie, to się nie będą czepiać w szkole.
-          Super! To załatwione. Poczekaj od kiedy do kiedy, chcesz?
-          Londyn 30 listopada do tego koncertu w Czechach.- powtórzyłam ciesząc się już jak głupia.
 Jay powtórzył to komuś i po chwili znów się odezwał pytając czy dam radę przyjechać, jak z samolotami i takimi sprawami. W momencie, gdy stanęłam przed drzwiami mieszkania, rozłączyłam się z nim. No to znów czeka mnie trasa koncertowa z tymi świrami. To jest chyba niezbyt normalne, że tak się cieszę na te wiadomości. Otworzyłam drzwi i rzuciłam torbę w przedpokoju, razem z butami i kurtką. Byłam zziębnięta, więc stwierdziłam, że gorąca kąpiel to jest to, czego mi właśnie teraz potrzeba. Leżąc w wannie wzięłam blackberry do ręki, uważając, żeby nie wpadła mi do wody i wybrałam numer Ciacho. A co tam, może trasę po UK spędzę właśnie z nią.
-          Tak, słucham?- rozległ się w słuchawce jej głos mówiący po angielsku.
-          Cześć mamo, tu córcia.- przywitałam się.
-          Cześć! Coś się stało?
-          A no... Jedziesz w zimę, na batony?- zapytałam szczerząc się jak głupia do telefonu.
-          Nie wiem jeszcze. Samej mi się nie chce. W ogóle zgłupiałaś?! Wiesz ile zapłacisz za tę rozmowę telefoniczną?!
-          Spoko, na pewno mniej niż za rozmowę ze Stanami, a poza tym Leto płaci. Chodź, pojedź ze mną w trasę po UK, plisss!
-          Hymm...
 Chwilę czekałam na jej bardziej elokwentną wypowiedź i jak zawsze, doczekałam się jej.
-          Jeśli dostanę urlop to pojadę.
-          Będzie Szyneczka! Jeśli chcesz to załatwię ci miejsce pod perkusją.- zaśmiałam się.
-          Pod? W sensie... tak pod pod?
-          Jasne. No pojedź ze mną, proszę...
-          Chcę ci przypomnieć, że jadę z Tobą już do Warszawy.- powiedziała jeszcze nie do końca przekonana.
-          Ciastko!!! To tylko tydzień! Londyn, Birmingham, Aberdeen i Manchester. No proszę cię!- jęknęłam błagalnie.
-          Dobra, przestań już mi jojczyć. Zastanowię się, ale raczej pojadę.
-          Taaaaaak!- wydarłam się na całą łazienkę.- To ty tam myśl, co i jak, a ja kończę kąpiel.
-          Czy ja ci już mówiłam, że masz nieźle pod sufitem?
-          Tak! Ty też mamuś! Papa! Kocham cię.!
-          Ja ciebie też. Ech... co ja z tobą mam.- dodała ciszej i się rozłączyłyśmy.
 Przebrałam się w piżamę i poszłam do łóżka, by przemyśleć co i jak w związku z wyjazdem. Jeszcze jutro zostanę w domu i ogarnę wszystkie dojazdy, ale potem muszę już się zbierać do szkoły. W końcu potem będę mieć 1,5 tygodnia „wolnego”. Obym nie padła z wycieńczenia przez ten czas.
 I tak jak powiedziałam, tak zrobiłam. Ciastko zgodziła się jechać już na 100%, szef dał jej urlop. Co prawda narzekała i próbowała mi wmówić, że jesteśmy chore psychicznie, ale cóż. Ja o tym wiedziałam już od dawna. Dni mijały, a ja męczyłam się w szkole z chorobą i wrednymi nauczycielami. Ale na szczęście był to tylko niecały miesiąc. 30 listopada nadszedł w miarę szybko, a wraz z nim zima.
‘Spakowana?’- zapytałam sama siebie, po czym zamknęłam wieko walizki. Sprawdziłam jeszcze raz czy w torbie mam bilety samolotowe, blackberry i ipoda, po czym wzięłam wpakowałam do niej jeszcze Szefa. Chyba jeszcze nie zdążyłam powiedzieć kim jest Szef. To pluszowy osiołek, jak dla mnie. Niektórzy mówią, że koń, inni lama. Wyszedł nawet lamosioł. Jeszcze była opcja, że pies, ale pies z kopytami? No mniejsza. Czemu Szef? Hym... jakoś tak kojarzył mi się z Jay’em. Pewnie przez tego irokeza, którego miał jako grzywę. Zapięłam torbę i wszystko przytachałam do przedpokoju. Wyjęłam z garderoby mój zimowy płaszcz i włożyłam go na siebie. Gdy tylko zapięłam go dokładnie, na głowę włożyłam wielką czapkę i mogłam ruszać w drogę. Wpisałam alarm i zamknęłam mieszkanie. Zeszłam po schodach ciągnąc za sobą ciężką walizkę i wyszłam na zewnątrz. Ledwo co otworzyłam drzwi z powodu niesamowitej ilości śniegu. Był już ponad metr tego szarego puchu, no dobra, wierzchnia część była biała. Ta co dopiero napadała. Próbowałam podnieść walizkę, ale niesienie jej i próba przedarcia się przez te śnieżne okopy, to rzecz prawie niemożliwa do zrobienia. Na szczęście z pomocą przyszedł mi taksówkarz, który pomimo okropnych warunków, zgodził się mi pomóc. Wziął ode mnie walizkę i jakoś razem dotarliśmy do środka jego samochodu.
-          Okropna pogoda.- powiedział otrzepując buty ze śniegu.
-          Ja tam kocham zimę i śnieg.- stwierdziłam siadając obok niego.
-          Nie przeczę, że zima jest fajna, ale to, to mała przesada. Pada od wczorajszego ranka i przestać nie chce. Gdzie mam panią zawieźć?
-          Na lotnisko Chopina. Na stary terminal, proszę.- powiedziałam i ruszyliśmy.
-          Wie pani, że praktycznie wszystkie loty są odwołane?- zapytał włączając się do dużego, jak na tę porę dnia, ruchu.
 W końcu o 4 rano, za dużo osób nie powinno jeździć, tym bardziej w taką pogodę. Co chwila mijały nas pługi, które próbowały zebrać śnieg z drogi, ale to było jak walka z wiatrakami. Chwilę później kolejna warstwa padała, albo została nawiewana. Jechało się maksymalnie 30 km/h. Zresztą nie możliwe było jechać szybciej. Mimo, że mieszkałam nie tak daleko od lotniska i normalnie droga zajmowała mi jakieś 15 minut, tym razem jechaliśmy prawie trzy razy tyle. Bałam się, że odwołają mi lot, że nie dolecę na czas do Londynu, a przecież czekał mnie koncert, ale najważniejsze... spotkanie z Ciacho. Od pewnego czasu naprawdę zaczęłam ją traktować jak swoją matkę. No dobra... raczej matko-przyjaciółkę. Ona zresztą też traktowała mnie podobnie. Podziękowałam kierowcy i zapłaciłam mu należną sumę z napiwkiem. Zawsze w mojej rodzinie dawaliśmy napiwki. No chyba, że ktoś nie zasłużył. Wchodząc do środka budynku, zauważyłam niesamowicie dużo osób, o wiele więcej niż przeciętnie, które były dosłownie wszędzie. Niektórzy siedzieli na walizkach, inni nerwowo chodzili w kółko, a jeszcze inni kłócili się z obsługą lotniska. Popatrzyłam na tablice odlotów i 90% z nich miało albo napis „odwołany”, albo „opóźniony”. Przy moim na szczęście jeszcze nic nie było napisane. Jeszcze. Ustawiłam się w dość krótkiej kolejce i zdałam bagaż. Po tym przeszłam kontrolę paszportową i stanęłam przed kolejną tablicą z odlotami. Została mi godzina i 15 minut. Jednak, gdy odszukałam swój lot do Luton, spostrzegłam, że widnieje przy nim migający napis „opóźniony”. Około 5:50 podeszłam do miejsca z którego odbywało się wpuszczanie na teren samolotu. Wielu ludzi, siedziało na fotelach, inni stali przy bramkach, a jeszcze inni siedzieli na podłodze. Akurat, gdy sama też usadowiłam się na ziemi usłyszeliśmy komunikat.
-          Lot 37548 zostaje opóźniony o kolejne 15 minut.
 Kolejne? Czy ja coś przegapiłam? Zdziwiona odwróciłam się do kobiety siedzącej na ziemi, która trzymała na kolanach mała dziewczynkę.
-          Przepraszam, ile mamy razem opóźnienia?
-          Godzinę i 15 minut. Mam nadzieję, że uda nam się dziś odlecieć, bo mój mąż czeka na nas, a ma dziś urodziny...
-          Też mam taką nadzieję.- westchnęłam, ale gdy popatrzyłam przez okno zaczęłam tracić nadzieję.
 Śnieżyca, która przedzierałam się przez Warszawę nie miała końca. Wiał tak silny wiatr, że żaden samolot nawet nie myślał o tym by wzbić się w tumany śniegu. Zresztą nie tylko coś takiego działo się w Warszawie. Podobno w całej Europie szalała okropna zamieć śnieżna. Popatrzyłam na wyświetlacz telefonu i zobaczyłam, że nie mam zasięgu. Ech... Zresztą po co on mi jak i tak nie ma się kto o mnie martwić? Gdy minęła 8:30 przestałam wierzyć, że w ogóle wylecę stąd i dojadę na koncert. Jednak właśnie wtedy ogłosili, że rozpoczynają wpuszczać do samolotu. Odruchowo spojrzałam w okno i zobaczyłam, że pada trochę mniejszy śnieg. W końcu usiadłam w fotelu na samym końcu samolotu przy korytarzu. Taka pogoda, że i tak nic nie będzie widać, jak będziemy startować i lecieć. Jeszcze zanim wzbiliśmy się w powietrze, już spałam. Niecałe 2 godziny później rozległ się komunikat, że wylądowaliśmy na lotnisku w Luton. Przetarłam na wpół zaspane oczy nie mogąc uwierzyć, że przegapiłam moje dwa ulubione momenty lotu samolotem. Wyjęłam ze schowka gruby zimowy płaszcz i założyłam go na siebie. Torbę przerzuciłam przez ramię i szybko udałam się do wyjścia w ogonie, gdzie zostałam pożegnana przez załogę samolotu. Gdy tylko znalazłam się na schodach ze zdziwieniem stwierdziłam, że świeci słońce i nic nie pada. Tak zupełnie inna pogoda, niż ta z której wyleciałam. Cóż, a mówili że tutaj lotniska są sparaliżowane. A na ziemi była najwyżej 3 cm warstwa śniegu. Szybko przeszłam po płycie lotniska do budynku, gdzie czekała mnie kontrola paszportowa. Gdy tylko przez nią przeszłam, zjawiłam się przy taśmie z bagażami i czekałam na swoją czarno- czerwoną walizkę. Po 10 minutach w końcu ją zobaczyłam i zdjęłam z taśmociągu. Oczywiście „bardzo delikatnie” się z nią obchodzili, bo zerwali mi część jednego z glifów, których nie dało się zerwać od 2 lat. Chamy. Cóż... Gdy tylko przekroczyłam ostatnie bramki, udałam się do punktu z autokarami jadącymi do Londynu. Jak to dobrze, że nie rezerwowałam żadnego wcześniej, bo bym musiała i tak kupić nowy bilet i część kasy by przepadła. Załadowałam się, więc do dużego zielonego autokaru i włączyłam telefon. Jak to dobrze, że w takich pojazdach jest wifi. Weszłam na twittera i sprawdziłam wiadomości. Nic ciekawego. Napisałam sms’a do Ciacho, że już jestem i w Londynie będę coś około 12-13 godziny. podróż autokarem też praktycznie przespałam, gdyż pobudka o 3 rano i potem to czekanie na lotnisku strasznie mnie zmęczyło. Gdy stanęłam na dworcu autobusowym wybrałam numer komórki Jareda, lecz oczywiście była zajęta. Zadzwoniłam, więc do jego brata, lecz tym razem odpowiedziała mi cisza. Super. Do Emmy nawet nie próbowałam się dodzwonić, bo jeśli Leto mieli zajęte to ona też. Nawet Milicevic nie odpowiadał z Kelleherem. Ja zupełnie nie rozumiem co to za ludzie. Kupiłam bilet na metro i w momencie przekraczania barierek dostałam wiadomość. Myśląc, że to któryś z Marsów, otworzyłam ją. Jednak była to moja marsowa mama. „Będę na dworcu kolejowym o 17. czekaj tam na mnie.”. odpowiedziałam, jej że w porządku i weszłam do metra. Nie zastanawiając się długo pojechałam na daną stację i tam rozpoczęłam koczowanie. Przez bite 2 godziny żaden z Marsów nie odebrał telefonu, więc ja, już naprawdę wkurzona, stwierdziłam, że mam ich głęboko w... gdzieś. W Starbucks’ie wypiłam dwie kawy, a potem przeniosłam się do Costy, gdyż było mi głupio siedzieć tam tyle czasu. Tym razem zamówiłam mrożoną herbatę i tak czekałam do 17 na przyjaciółkę. Nie ma co, wszystko idzie nie po mojej myśli. Znów zaczęłam przysypiać, tym razem z nudów, ale usłyszałam dobrze mi znane dźwięki „Infry Red” Placebo, więc szybko odebrałam telefon.
-          Gdzie jesteś?- usłyszałam głos Ciacho.
-          Hym... zaraz będę przy tablicach z odjazdami.- powiedziałam i rozłączyłam się nie czekając na odpowiedź.
 Wstałam z miejsca, które już tak długo zajmowałam i pociągnęłam walizkę w stronę miejsca, w którym się umówiłam. Gdy tylko zobaczyłam blondwłosą kobietę, opatuloną w czarno-białą arafatkę od razu uśmiechnęłam się i zaczęłam do niej biec, żeby uniknąć spotkania z dużą grupą jakichś turystów, która próbowała przeciąć mi drogę do niej. Nie wiem czy to przez moje zaspanie, czy przez co, ale potknęłam się i prawie zaliczyłam glebę. Prawie, bo Ciasto mnie złapała.
-          Cześć! Jakie wejście!- zaśmiała się stawiając mnie do pionu.
-          Hej.- odpowiedziałam próbując zrozumieć jak to zrobiłam, że się potknęłam.- Mam dość... To najgorszy i najnudniejszy dzień mojego życia.
-          Czemu?- zapytała.
-          Żaden z tych idiotów z Marsa nie odbiera telefonu, a ja tu siedzę od 13 i umieram z nudów.
-          No to naprawdę nieciekawie.- stwierdziła patrząc na mnie.
-          Nie wiem co zrobić z walizką...
-          Może daj do skrytek, bo chyba nie zamierzasz jechać z nią tak na koncert.- zaśmiała się.
-          No nie...- stwierdziłam.- Pokazuj, gdzie one są.
 I tak oto zostawiłam walizkę na dworcu, a my wybrałyśmy się na miejsce koncertu.
-          Mam nadzieję, że wiesz jak dojechać.
-          Tak, nie ma problemu.- odpowiedziała mi i wsiadłyśmy do metra.
 Droga była dość długa, ale w dobrym towarzystwie, to nie problem. Do naszego wagonu to wsiadali to wysiadali marsowi fani, ale nikt z nich nie wiedział, że my też jedziemy na koncert. Zresztą naprawdę trudno się byłoby domyślić. Obydwie ubrane zdecydowanie nie marsowo, żadnych znaków, że ich słuchamy. W moim przypadku coś nowego, ale u Ciacho to norma. Obydwie wiedziałyśmy, że w obecnym czasie słuchanie tego bandu to raczej wstyd niż duma. W końcu wysiadłyśmy na dobrej stacji i zaczęłyśmy iść w stronę wielkiego kompleksu. Co prawda nazywał się Wembley Arena, ale... Ciacho mówiła, że to jest to samo co O2 Arena. Jednak w połowie drogi zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy jesteśmy w dobrym miejscu. Zero fanów, w ogóle ludzi. Pustki na drogach, nie ma hałasu. Niby było już po godzinie wpuszczania na teren hali, ale... jakoś tak dziwnie tam było.
-          Jesteś pewna, że to tutaj?
-          Hym... może od innej strony jest wejście.- zasugerowała przyjaciółka.
 Wzruszyłam ramionami i dalej szłyśmy. Było zimno, cienka warstwa śniegu pokrywała ulicę, a latarnie dawały słabe pomarańczowo-czerwone światło. Niby fajnie, ale cos było nie tak. W końcu zobaczyłyśmy jakąś grupę ludzi, więc Ciacho podeszła i zapytała się, czy dobrze trafiłyśmy. Ja zostałam, czekając na nią. Wróciła po chwili z nieciekawym wyrazem twarzy.
-          No i co?- zapytałam.
-          No jesteśmy w złym miejscu. To Wembley Arena, a nie O2 Arena. Ona jest z drugiej strony miasta.
-          Co?!- pisnęłam patrząc na nią jakby z kosmosu spadła.
-          Musimy się pośpieszyć. Ale wiem już, jak tam dojechać.
 Zawróciłyśmy do metra i tam jeszcze przyjaciółka upewniła się w informacji, czy na pewno dojedziemy na miejsce wsiadając w dane linie metra. Co prawda musiałyśmy się raz przesiadać, ale to i tak nic. Droga na właściwe miejsce zajęła nam ponad godzinę. Ale było dość... śmiesznie.
-          A no wiesz... Dave kupił mi bilet na ich koncert, który był dwa dni temu no i oczywiście jak myślisz, gdzie wylądował na The Kill?
-          Nie mów, że znów na tobie.- jęknęłam patrząc na jej zdegustowaną twarz.
-          No jasne. I tym razem zrobił to będąc bez koszulki. No to ja zaczęłam się zniżać, żeby tylko mnie nie dotknął, a jakiś facet za mną pytanie „czy pani mdleje”. Odpowiedziałam mu, że nigdy w życiu i że ja się po prostu go brzydzę.
 Ja już umierałam ze śmiechu słuchając jej historii, ale najlepsze było jeszcze przede mną.
-          To on stwierdził wyciągnął ręce przede mnie i trzymał go tak nade mną mówiąc „to ja go pani potrzymam”. Pewnie wyszłam na jego fangirlsa lub coś, bo zrobiłam mu trochę zdjęć dla ciebie, córcia.- powiedziała uśmiechając się do mnie i wyjmując aparat by pokazać mi je.
Ale ja nie byłam w stanie na nie patrzeć, bo zwijałam się ze śmiechu na fotelu. „to ja go pani potrzymam” o boże. Umrę! Potem zdążyła mi jeszcze pokazać zdjęcia „oh ah Shanimala” i przy okazji wylizać bądź wycałować cały swój wyświetlacz. Ja nie żartuję, haha. W końcu dojechałyśmy pod ogromną halę i na szczęście zobaczyłyśmy tłumy ludzi w marsowych koszulkach lub z innymi gadżetami tego zespołu. Teraz tylko znaleźć tych idiotów, którzy nie wiedzą do czego służą telefony i czas się zabawić.
___________________________________
*Lato – nie jest to literówka. 

Na początku może, czemu taka długa przerwa. No cóż… są wakacje, a ja ciągle gdzieś wyjeżdżałam i nie miałam jak się zabrać do napisania rozdziału. Ale już coś daję. Akurat przed wyjazdem na Batony. 3 koncerty… rozpusta ;) Co do rozdziału… część, głównie ta z UK jest prawdziwa i zdażyła się naprawdę. Oczywiście trochę zmieniona, ale mniej więcej tak było ;) Szczególnie akcja „ja go pani potrzymam”. Co do „Kay’a” to nie jest to literówka. Wzięte to z jakiegoś wywiadu, gdy Shann opowiada jak przez przypadek nazwał go „Kay” i Jareda strasznie to irytowało. Stąd się wzięło „Kay” u mnie ;) Co do choroby Jareda… będzie o tym dużo i to bardzo w przyszłości ;) Ciacho co do córki CK… nie mam pojęcia co ona może czuć kochając się z takim facetem xD hahahah xD

Tym razem rozdział dedykuję Ciacho :D i poległam czytając jej komentarz, ktrego frg Wam zacytuję.

„Cos Ty zrobila Szczurowi? Czy on umrze? Jak umrze to wiem co zrobic, zeby wstal z grobu.
Puscisc mu jakies jego wlasne nagranie koncertowe. Zywi przy tym gluchna a nieboszczycy wstaja i uciekaja. ”

7 komentarzy:

  1. JEST ROZDZIAŁ! Wczoraj już czytałam, ale na telefonie i nie skomentowałam… Masakra z tym lotniskiem ;>
    Ja osobiście czekam aż pojawią się Batony, bo tak tylko przez telefon to dla mnie za mało xD
    -adka

    OdpowiedzUsuń
  2. Wczoraj czytałam, dziś komentuje. Ogólnie to daje tylko znać, że czytałam, bo głowę mam jeszcze na wczorajszym Kołku. Tak więc przepraszam, że nic mądrego nie napiszę.(tak, wiem. tak jakby moje komentarze kiedy kolwiek były inteligentne :P)
    -onisia

    OdpowiedzUsuń
  3. Zachowanie Twoje i Ciacha z rozmowy z Jaredem po koncercie, którym tak chwaliłyście się obie na twitterze jest poniżej krytyki. Dziewczyny ogarnijcie się i pomyślcie trochę, zanim coś zrobicie, napiszecie czy powiecie. Myślenie nie boli, naprawdę.
    -dziewczyna z okładki

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję za wyjaśnienie tego z Kayem bo mnie to strasznie intrygowało. Szkoda, że nie widziałam jak Szefuncio się wkurza na braciszka :D Ale teraz przechodzę do treści. Ja jej teraz współczuję tego rachunku za telefon skoro tyle czasu z nim gadała na swój koszt :D Tak, tak, teraz czytam dalej i faktycznie, przecież to wszystko idzie na Letosia. Man, to gadać ile wlezie! Początek troszkę przy nudnawy, bo wiadomo szkoła i te sprawy, ale dalej naprawdę ciekawie. Czytało się bardzo szybko, ja miałam wrażenie, że to bardziej część jakiegoś sprawozdania, niż opowiadania, ale widzę pod spodem, że to sytuacja realna, więc nic dziwnego. Niecierpliwie czekam na opis koncertu ;)
    -marion

    OdpowiedzUsuń
  5. Przestań pisać, dziecko drogie, bo ci to nie wychodzi. Zero wyobraźni, a ten styl.. Już więcej tutaj nie zajrzę, serio, szkoda przestrzeni internetowej.
    -this is fuckin war

    OdpowiedzUsuń
  6. Super blog *.*
    Następny rozdział w Niedzielę a kolejny w Poniedziałek x-D
    -klaudiush

    OdpowiedzUsuń
  7. To opowiadanie przypomina mi o nastoletnich czasach, kiedy dopiero poznawało się zespoły, z którymi przeżywało się następne lata. Czytając czasami zbiera mnie na płacz, ale to absolutnie nic złego! Po prostu nostalgiczne ze mnie stworzenie ;)

    OdpowiedzUsuń